Psy wyją Na parapecie siedzę Ulice zwieszone niezdarnie Z tym chodnikiem kostropatym w dole. Śnieg z lewej Bo tutaj tak zawsze Na skraju dzielnicy Od pola, od wschodu wieje.
Psy wyją Do moich myśli O tym spacerze w lesie Który się odbyć nie zdążył Bo jesień A teraz zima.
I wyją do moich bliskich Których ubywa i giną I nikną po miastach Tak samo odległych jak moje A raczej już wcale ich nie ma A jeśli to nie wiem Telefon zmieniłem nie dzwonię.
Siedzę i macham nogami Z szóstego to sztuka cyrkowa i chwiejna Framuga wstrzymuje mi ręce A ręce wstrzymują Mnie jednak Inaczej już dawno bym przepadł I przepadłbym w śnieg ów bym przepadł.
Nad pola Sunąwszy pod prąd ów Pod śnieg Ów niesiony To wiatrem to wyciem Jak dobrze mi byłoby opaść Z daleka od domu od okna Na drzewa Na drogę Na lipiec Na środek Świeżego miesiąca Gdzie troski nie gryzą nie gniotą A wokół nikogo i upał Co włosy przemieniłby w złoto. Zapomnieć, że zima i zgrzyty Że wycie przenika przez ściany I poczuć na sobie tę ciszę I ową się ciszą dokarmić.