Idę przez miasto - to miasto jest puste, chociaż przed chwilą był gruby bal. Normalnie z ulicy zdjąłbym taksówkę i pierdolił wszystko tak jak hajs. Zgubiłem karty, lecz to nie problem, bo chętnie na pewno wyrobi je bank. Prawdziwy problem to trochę więcej - miasto jest puste, ja jestem sam. Alkohol sprawia ze droga jest długa, ja chyba się lekko odbijam od ścian. I uwierz mi szczerze, że tylko głupiec uwierzyłby, że spowodował to wiatr... Normalnie z ludzi czerpię energię i dzięki nim jeszcze trzymam się pionu. Dziś jestem sam, nie wiem co będzie, jedno jest pewne nie wrócę do domu... (nie wrócę do domu)
Znów myślę o niej i nie wiem co zrobię, tak bardzo zaczynam czuć wewnętrzny ból. Jedenaste piętro, warszawski wieżowiec, gdyby nie ona to poleciałbym w dół. Stoję na klatce nieznanego mi bloku, bo jakiś przechodzień otworzył mi drzwi. Piszę te wersy, bo gdyby nie one, zupełnie nie miałbym już dla kogo żyć. Nie myślę o żalu do bliskich za błędy, bo sam popełniłem ich pewnie tysiące. Całe szczęście nie widzi mnie matka, bo było by to dla niej na pewno najgorsze. Siedzę samotnie na zimnym betonie, a serce powolnie zamienia się w stal. Nie wiem czy jeszcze potrafię kochać i może dlatego właśnie zostałem sam...