Przypowieść na własne 44. urodziny (za A.R. Lesage'em)
Odkrywca rynsztoków, rynien, gzymsów, dachów, Bywalec pałaców, sypialnianych puchów, Sam sobie sekretem, pychą i postrachem, Nikomu nie winien łaski, ni posłuchu - Przemierzam wytrwale odcienie ciemności, Zaglądam do okien, w szklane książki światła; Rozumiem bezsenność - bękart bezsenności, Gdy - chcąc nie chcąc - cudza bierze mnie za świadka. Ale nic jej po mnie: sam zmagam się z nocą Ja - Diabeł Kulawy, ja - marcowy kocur.
Za biurkiem polityk zaczernia arkusze Tak gęsto, że nie wie już sam - kiedy kłamie. W rozkosze zamienia słowami katusze, Bezsenność ambicji usypia mu pamięć. Szyba mu podsuwa zaszczytne odbicie: W aureoli sierści zimne źródła źrenic. - Patrzcie! Dla was nie śię, kiedy wszyscy śicie! Beze mnie, niewdzięczni, jesteście zgubieni! Zatem nic mu po mnie. Mam ja własną dumę I pyszną namiętność skłóconą z rozumem.
Sen szczuje cygarem bystry finansista: Planuje na jutro miłosierne cięcie, Które krew z ofiary wypuści do czysta, Korzystne dla wszystkich kończąc przedsięwzięcie. Dostrzega za oknem stworzenie kulawe I z nieużywanym droczy się sumieniem: Zwycięża się w ciszy. Klęska kocha wrzawę, Śledź lubi cebulę, a pieniądz - milczenie. Zatem nic mu po mnie. Mam ja własny rewir, Gdzie świat się sprowadza do łupu i trzewi.
Za snem tęskniąc pisarz przytula butelkę, Tak, jakby spirytus mógł mu dodać ducha. Słowa - kiedyś wielkie - stały się niewielkie; Choćby wykrzyczanych - mało kto dziś słucha. Gołębie śią w gniazdach z własnego guana, Na szybie pysk koci jak księżyc się chwieje... Marzył o wolności i wolność mu dana Po to, by odebrać siłę i nadzieję. Zatem nic mu po mnie. Mam ja własne mroki I własną samotność nie cierpiącą zwłoki.
Za tym oknem para parzy się zajadle, Dysząc ciszą, żeby dzieci nie słyszały. Czwórka śi za drzwiami w ślepych kociąt stadle, Ona w trwaniu harda, on w żądzy wytrwały. I modlą się w przerwach, modlą o dobrobyt, Bardziej, niźli sobie, ufając ciemnościom. Modlą się do Boga by z nędzy wydobył, Bo nędza żyje żądzą, jak życie - miłością. Zatem nic im po mnie; gdy chcica mnie chwyta O niczym nie myślę, o bogów nie pytam.
A tutaj, w tym oknie, śmierć żyje samotna Karmiona resztkami winy i radości. Przechodzę bezgłośnie obok tego okna Nim przyjdzie litosne dotknięcie nicości.
Zrodzony ze spazmu pierwszego dnia wiosny, Cały poskręcany w instynkty i zmysły - Obwieszczam kocicy swój skowyt miłosny, Ostrzegam kocura sykiem nienawistnym. Ja sam byłem bogiem! Wyrocznią człowieczą, Posłańcem czarownic, cwanym Behemotem! Dziś - obszar swej władzy - znaczę wrzącą cieczą, Bo tyle mam istnień, że nie dbam - co potem.
Co, kiedy, dlaczego, gdzie, za co i po co... Świadek nieskończonych potyczek z niemocą.