O większego trudno zucha, Jak był Stefek Burczymucha... — Ja nikogo się nie boję! Choćby niedźwiedź... to dostoję! Wilki?... Ja ich całą zgraję Pozabijam i pokraję! Te hieny, te lamparty To są dla mnie czyste żarty! A pantery i tygrysy Na sztyk wezmę u swej spisy! Lew!... Cóż lew jest?! — Kociak duży! Naczytałem się podróży! I znam tego jegomości, Co zły tylko, kiedy pości. Szakal, wilk?... Straszna nowina! To jest tylko większa psina!... (Brysia mijam zaś z daleka, Bo nie lubię, gdy kto szczeka!) Komu zechcę, to dam radę! Zaraz na ocean jadę I nie będę Stefkiem chyba, Jak nie chwycę wieloryba! —
I tak przez dzień boży cały Zuch nasz trąbi swe pochwały.
Aż raz usnął gdzieś na sianie... Wtem się budzi niespodzianie. Patrzy, a tu jakieś zwierzę Do śniadania mu się bierze. Jak nie zerwie się na nogi, Jak nie wrzaśnie z wielkiej trwogi! — Pędzi jakby chart ze smyczy... — Tygrys, tato! Tygrys! — krzyczy. — Tygrys?... — ojciec się zapyta. — Ach, lew może!... Miał kopyta Straszne! Trzy czy cztery nogi, Paszczę taką! Przy tym rogi... — Gdzież to było? — Tam na sianie. Właśnie porwał mi śniadanie...
Idzie ojciec, służba cała, Patrzą... a tu myszka mała, Polna myszka siedzi sobie I ząbkami serek skrobie!...